TANZANIA

Kilimandżaro 5985 m n.p.m. - Piece of cake?

Plan trekkingu w skrócie:

Machame Gate (1810 m n.p.m.) - Machame Camp (2830 m n.p.m.) - Shira Camp (3837 m n.p.m.) – Lava Tower (4640 m n.p.m.) – Barranco Camp (3970 m n.p.m.) -Barafu Camp (4650 m n.p.m.) - Stella Point (5749 m n.p.m.) - Uhuru Peak (5895 m n.p.m.) - Barafu Camp (4650 m n.p.m.) - Millenium Camp (3810 m n.p.m.) - Mweka Gate (1640 m n.p.m.)

Długość trekkingu 62km. Czas: 6 dni.

Cykliczność naszych wysokogórskich trekkingów została zaburzona paroma globalnymi wydarzeniami i od ostatniego górskiego wyjazdu minęło już trochę czasu. W tzw. międzyczasie, w ramach poszukiwania nowych kierunków i doświadczeń, pojawiały się różne pomysły wypraw i na 2024 na plan pierwszy wskoczyło Kilimandżaro. Wyprawę tę zdecydowaliśmy się zrealizować we współpracy z jedną z polskich agencji turystycznych. Wybraliśmy trasę Machame Route, obiecującą piękne krajobrazy oraz szansę na dobrą aklimatyzację. Na trasie Machame każdego dnia przemierza się inną strefę roślinności, startując z lasu deszczowego, poprzez mglistą i wilgotną Heather, chłodniejszy i klarowny Moorland a następnie Alpejską pustynię, wkracza się do surowej strefy wysokogórskiej. Ta ostatnia, w zależności od opadów w poprzedzających tygodniach, może być bardziej lub mniej ośnieżona.

  - Kilimandżaro - najwyższa wolnostojąca góra na Ziemi

  - Kibo, Mawenzi, Shira - te 3 wulkany składają się na masyw Kilimandżaro

 - ostatnia erupcja wulkanu miała miejsce 150-200 tys. lat temu

  - 1889r - pierwsze potwierdzone wyjście na szczyt

  - Pole pole - powoli, powoli

  - przez lokalnych mieszkańców Kilimandżaro jest  nazywane Górą Duchów

   - Kilimandżaro to 2 szczyt położony najbliżej słońca!

 

Niepokoiliśmy się trochę prognozą pogody, gdyż nietypowo dla pory suchej (spodziewanej w styczniu-lutym) przez kilka tygodni przed naszym trekkingiem padało dość obficie i prognoza na „nasz tydzień” również przewidywała przelotne deszcze. (Najlepsze terminy na wyprawy na Kilimandżaro, wyznaczane przez uregulowane pory suche to styczeń - luty, czerwiec - sierpień).
Podróż do Tanzanii rozpoczęliśmy w sobotę, 10 lutego, wczesnym rankiem i w wyniku opóźnienia odlotu samolotu na pierwszym odcinku trasy, wydłużyła się ona o jedną przesiadkę i konsekwentnie podmianę operatora na ostatnim odcinku trasy. Aby obniżyć i tak wysokie koszty całej wyprawy, zdecydowaliśmy się na połączenie Berlin-Nairobi. Drożej, ale szybciej, można dotrzeć na miejsce, szukając lotów do Aruszy (ARK) lub bezpośrednio na lotnisko Kilimanjaro (JRO). Koniec końców, po 40 godzinach, późnym wieczorem dotarliśmy do Mochi.

W związku z tym, że na łączonych przelotach w tej części świata zdarzają się chyba dość często opóźnienia, zmiany trasy, oddzielne podróżowanie bagażu i jego właściciela, programowo dzień pierwszy po przylocie wykorzystany został na wstępne zapoznanie się z okolicą oraz lokalnymi tradycjami. Przespacerowaliśmy się pod widowiskowy wodospad Matteruni, o wysokości ok. 90 m, przy którym można zażyć orzeźwiającej kąpieli. Następnie w wiosce plemienia Czaga uczestniczyliśmy w tradycyjnym łuskaniu, oczyszczaniu ziaren, prażeniu oraz zaparzaniu kawy, która naprawdę w efekcie końcowym dobrze smakowała. Tutaj też degustowaliśmy musujące wino bananowe.
Ten dzień można też było wykorzystać na pierwsze zakupy. Nietrudno tu natknąć się na lokalnych „handlowców”, którzy z niezachwianą wiarą próbują sprzedać wszystko napotkanemu turyście. Oczywiście obowiązuje zasada targowania się i nie polecamy kupować po sugerowanych przez sprzedających cenach „wyjściowych”.

Dzień 1

Mochi – Machame Gate - Machame Camp 2830 m n.p.m.


Na trekking wyruszyliśmy o poranku dnia następnego. Po przekroczeniu bramy Parku Narodowego (na wysokości ok 1,800 m n.p.m.) oraz czasochłonnej rejestracji w przepastnych księgach parkowych, posililiśmy się gorącym lunchem, na którym zapoznaliśmy się z daniami które towarzyszyły nam przez kolejne dni.
Około godziny 14 wyruszyliśmy w trasę przez soczyście zieloną dżunglę. Trakt zdążył nieco przeschnąć po opadach, jakie miały miejsce w poprzednich tygodniach i nie był bardzo błotnisty, za wyjątkiem kilku odcinków, na których w najgorszym wypadku buty grzęzły w mazi do połowy.
Dżungla rozciąga się tu do wysokości ok 3 tys m n.p.m. i obfituje w porośnięte zwisającymi porostami drzewa jak z horrorów, olbrzymie paprocie, rosnące również na pniach, wysokie szerokolistne trawy i rośliny palmowate. Drzewa endemiczne występujące na tej wysokości to: Macoronga Kilimandzarica, The Huge Olea. Na trasie spotkaliśmy parę gatunków małp: black and white colobus, blue monkey, które nie były nami kompletnie zainteresowane (w przeciwieństwie do tych z Serengeti).

Do obozowiska dotarliśmy przed zmierzchem, ale zanim rozłożyliśmy się w namiotach bezchmurne niebo zaczerniło się i rozświetliło tysiącami gwiazd. Księżyc, tuż po nowiu, jak chudy rogalik*, nie zaburzał znacząco widoczności gwiazdozbiorów.
Warto tu wspomnieć, że bazy na szlaku są rozstawiane na bieżąco, w miarę potrzeb. Toteż każda grupa, co dzień rozkłada namioty i zwija je po nocy, i przenosi do następnej bazy. Zazwyczaj w bazie dostępne są publiczne toalety w formie zagospodarowanej dziury w ziemi. Brak wody bieżącej. Większe ekipy noszą ze sobą toalety ekologiczne w postaci małego klozetu do opróżniania. Wodę uzyskuję się z pobliskiego strumyka i poddaje uzdatnianiu.
Zarówno wejście na Kilimandżaro, jak i spacer pod lokalny wodospad, wymagają obecności lokalnego przewodnika. Nie można wędrować samodzielnie.
 

*Na półkuli południowej księżyc w kształcie litery C nie „cofa się”, tylko jest w fazie „C jak becomes Complete”, i odwrotnie z księżycem w kształcie litery D (faza „becomes Dark”).

Dzień 2

Machame Camp – Shira Camp 3837m n.p.m.


Poranek (tak jak i wszystkie następne) rozpoczęliśmy od mocno imbirowej, gorącej herbaty, serwowanej „do śpiwora”. Wspaniały obyczaj. Taka herbata nie tylko porządnie rozgrzewa i rozbudza, ale też świetnie działa na układ pokarmowy. To była pierwsza noc na szlaku, (temperatura powietrza spadła do ok. 0 st. C), obozowisko dosyć gęste, „prywatne wychodki” tuż obok namiotów. Każde przesunięcie suwaku „drzwi” wejściowych w namiotach sąsiednich dało się dobrze słyszeć. I noc można było podsumować: „zyyyyy”, „zuuuu”, „zyyyy”, „zuuuu”. Podczas śniadania miały miejsce bardzo atrakcyjne wymiany barterowe, typu korki do uszu w zamian za niesienie plecaka, tabletki nasenne w zamian za batony energetyczne itp.
Słoneczny poranek bardzo szybko podniósł temperaturę powietrza i na szlak można było wyruszyć w krótkich rękawach i nogawkach.
Trasa tego dnia wyprowadziła nas do strefy z uboższą roślinnością, usłaną głazami o różnych rozmiarach. Pojawiły się endemiczne rośliny występujące jedynie wokół Kili: przepiękne Dendrosenecio kilimanjari, Giant Lobelia, czerwone kwiatki oraz inne urocze okazy.

Do obozowiska  Shira Caves dotarliśmy stosunkowo wcześnie, obozowisko ulokowane w przepięknej rozległej dolinie z widokiem na Kilimandżaro z jednej strony i Mont Meru z przeciwnej (trzeci najwyższy szczyt Afryki 4566 m npm). Kili było bardzo łaskawe i wyłoniło się z chmur jeszcze przed zachodem słońca i tym razem ukazało się w ciepłych, brązowych barwach. Przed wieczorem udaliśmy się na rekonesans okolicy, by trochę pobyć wyżej, popodziwiać zachód słońca. W pobliżu znajduję się też jaskinia, w której przed laty, kiedy wyprawy nie były tak liczne, bazowały ekipy wspierające turystów.
Warto tu też zaznaczyć, że dla trzymania ręki na pulsie w temacie naszej formy: co dzień rano i wieczorem badaliśmy i skrupulatnie notowaliśmy na naszych osobistych kartach obserwacji: tętno oraz nasycenie krwi tlenem, apetyt, bóle głowy i inne objawy typowe dla „wysokościówki”, a także litry spożytych płynów w ciągu dnia. Nasza leaderka co dzień przypominała o wadze nawadniania w kontekście choroby wysokogórskiej i faktycznie powtarzane apele odniosły skutek. Pilnowaliśmy się z wodą, czego wymiernym efektem było nocne „zyyyy”, „zuuuu”, „zyyyy”, „zuuuu”.
Oprócz dbania o dobre przygotowanie fizyczne mieliśmy też wsparcie psychologiczne. Ayouba – lider wyprawy ze strony lokalnej agencji - po kolacji, pewnym siebie ale wyważonym głosem, zapewnił nas, że na bazie swoich obserwacji, może zagwarantować, że każdy z nas może na Kili wejść. I żebyśmy nie myśleli o zdobywaniu szczytu, czy o podejściu na szczyt, tylko myśleli o tym co tu i teraz. I spali spokojnie. Uspokojeni, spaliśmy „like a baby”. ;)

Dzień 3

Shira Camp – Lawa Tower 4673 m n.p.m. - Baranco Camp 3976m n.p.m.


Po pysznym śniadaniu (jak co dzień: jajko, naleśniki, tosty z dżemem/masłem orzechowym) wyruszyliśmy na trasę. W związku z wysokością, o poranku było dość rześko. Wkroczyliśmy w strefę tzw. pustyni alpejskiej z bardziej surowym krajobrazem, głównie kamienisto-skalnym. Dodatkowego klimatu dodawała pogoda, otulały nas chmury, przez które od czasu do czasu musieliśmy się przedzierać.
Po krótkiej przerwie na uzupełnienie płynów ruszyliśmy w kierunku Lawa Tower, gdzie na wysokości 4637 m npm mieliśmy zjeść lunch i oswajać się z wysokością. Na górze było trochę wietrznie i chłodno tak więc ciepły posiłek (naleśniki, tosty z masłem orzechowym/ dżemem) smakował wyjątkowo dobrze.

Byli też tacy szczęśliwcy, którzy tego dnia obchodzili urodziny. :) Cóż to była za celebracja! Po lunchu, czekając na informacje odnośnie dalszego odcinka wędrówki, ni stąd ni z owąd, zaczęło rozbrzmiewać „Happy Birthday to you”… do mesy został wniesiony przepyszny tort (niesiony z samego Mochi, ale udekorowany już na wysokościach). Wniesiony przez Kucharza-Cukiernika w asyście Porterów rytmicznie bujających się do dźwięków Happy Birthday, które płynie przeszło w bardziej klimatyczną, skandowaną muzę tanzańską. Chciało by się rzec „chwilo trwaj”… Jedyne w swoim rodzaju, niespodziankowe i z pewnością nie do zapomnienia wydarzenie. Dziękuję ogromnie raz jeszcze!
Napełnieni wrażeniami oraz słodkościami udaliśmy się w drogę do kolejnej bazy, która ulokowana była na niższych wysokościach, by dać sobie szansę na kilka, być może ostatnich, godzin snu przed atakiem szczytowym. A droga wiodła przez piękną kotlinę porośniętą „stadami” okazałych Senecio Kilimanjari. Jak w bajce.

Dzień 4

Baranco Camp – Barafu Camp 4673 m n.p.m.


Dzień zapowiadał się na długi.
O świcie wyruszyliśmy z obozowiska Baranco i rozpoczęliśmy trekking od pokonania ściany zwanej Breakfast Wall (Baranco Wall). To najbardziej stromy odcinek szlaku Machame Route, pokonywane zwykle po śniadaniu, i chyba zwykle w sezonach „suchych” obklejone poruszającymi się w górę ciałami. Jak mrówki wspinaliśmy się, jeden za drugim, ku słońcu. W nagrodę za mozolny trud naszym oczom ukazał się przestronny krajobraz z pięknie oświetlonym i w pełni odsłoniętym Kilimandżaro.
Do obozowiska Barafu Camp dotarliśmy około godziny 16, o 18 zjedliśmy kolację i do godziny 24 mieliśmy czas na regenerację.

Dzień 5

Barafu Camp – Uhuru Peak 5895 m n.p.m. – Millennium Camp 3810 m n.p.m.


O północy miała miejsce pobudka gorącą herbatą, małe „co nieco” w postaci owsianki. Przygotowani byliśmy na zimną noc, więc ubraliśmy się podwójnie ciepło, nałożyliśmy krem z filtrem na twarz, na wypadek gdyby ta rutynowa czynność wypadła nam z głowy, jak już pojawi się słońce. Ok. godziny 1 nad ranem rozpoczęliśmy atak szczytowy. Niebo było piękne, a w oddali widać było sznury czołówek grup, które wyruszyły przed nami i pięły się już w górę. Do pokonania mieliśmy ok. 1220 m przewyższenia, szliśmy ekstremalnie wolno, krok po kroku (zgodnie z tanzańskim „pole, pole” – czyli „powoli, powoli”), w tempie które nie generowało żadnej energii cieplnej i nasze niewyspane i trochę już zmęczone ciała najchętniej zapadłyby w drzemkę. I dlatego też, co chwilę dało się słyszeć „nie spać”, „idziemy Miśki”, a czasem dla pobudzenia śmiesznie brzmiące z ust przewodników: „idziemy leniuchy”, „dalej zdechlaki”. Do wschodu słońca było zimno, mimo wielu warstw okrycia i smętnie. Pomimo śpiewanych od czasu do czasu piosenek (głównie „Jambo, Jambo Bwana…”). Wschód słońca, ok. godziny 6:30 istotnie zmienił sytuację - zrobiło się cieplej i żywiej.

Pięliśmy się w górę, przystając co jakiś czas. Na Stella Point (5785 m n.p.m.) rozruszaliśmy się już na dobre. Do celu pozostało nam jedyne 100 m w górę, po szerokim zboczu ze znaczącym wypłaszczeniem. Droga do Uhuru wiodła korytarzami uformowanymi pomiędzy płatami śniegu, wykończonymi ciekawymi formami śniegowymi. Wciąż podtrzymywaliśmy spowolnione tempo i na Uhuru dotarliśmy powoli i radośnie po 9 rano. Ten krótki odcinek dał się części z nas we znaki. Ograniczona ilość tlenu powodowała objawy zawrotów głowy i plątania nóg (coś jak po alkoholu). Uwieczniliśmy wydarzenie licznymi zdjęciami i nieco śnięci ruszyliśmy w drogę powrotną. Na szczycie nie ma czasu na długie obserwacje – szybko przychodzi myśl, że najważniejsze to teraz szybko zejść i łapać tlen. Co ciekawe, szybsze tempo w tę stronę nie zdawało się być wyzwaniem, może było to wynikiem poruszania się w dół. Za Stella Point odbiliśmy nieco w lewo i energicznie zsuwaliśmy się / zjeżdżaliśmy na piętach, w kłębach kurzu, po kamienistym stożku piargowym. U podnóży piargu wyszedł nam naprzeciw komitet powitalny ze słodkimi sokami. Wyczerpani długim dniem, dotoczyliśmy się do namiotu i błogo wyciągnęliśmy pragnące snu ciała. Wspaniałe Słońce przypiekało konkretnie i nie dało się długo wyleżeć, tak więc decyzja o dalszej drodze w dół, by obniżyć wysokość na czas spania, została przyjęta bez zbędnego oporu. Zeszliśmy przed zmierzchem do bazy Millennium na 3810 m n.p.m.

Dzień 6

Millennium Camp - Mweka Gate 1640 m n.p.m.

 

O poranku uroczyście podziękowaliśmy zespołowi wspierającemu technicznie naszą wyprawę. Nie obyło się bez tańców w rytm tanzańskich piosenek i zbiorowych zdjęć. Dla naszej 20 osobowej grupy (tak, mieliśmy nadspodziewanie liczną grupę) przypadło ok. 60 osób w grupie wspierającej.
Po wzruszającym rozstaniu ruszyliśmy na ostatni odcinek naszego trekkingu, na którym krok po kroku obniżaliśmy wysokość. Z 3810 m n.p.m. zeszliśmy do 1640 m n.m.p.,  przemierzając na nowo dżunglę, bardzo nierównym, usłanym korzeniami i śliskimi kamieniami, błotnistym gdzie-niegdzie traktem. Do bramy Parku Narodowego i cywilizacji dotarliśmy około południa i na zielonej trawce wygrzewaliśmy się w rozgrzewających promieniach słońca. Ponieważ Kilimandżaro należy do zestawu szczytów z „Korony Ziemi” otrzymaliśmy również oficjalne certyfikaty okraszone podpisami i logiem Parku Narodowego, potwierdzające zdobycie szczytu.


6 dni wędrówki, ciekawych rozmów i genialnych krajobrazów, 6 dni pod namiotami, bez prysznica i z prowizoryczną toaletą, 6 dni bez internetu oraz totalnego odcięcia się od rzeczywistości i co najważniejsze – 6 dni bez deszczu. Pogoda ma bardzo duże znaczenie dla warunków na szlaku, samopoczucia uczestników, komfortu cieplnego i często decyduje o końcowym sukcesie.

„Piece of cake”

 

Ekipa supportująca naszą wyprawę była przesympatyczna i dość liczna. Przewodnicy bardzo chętnie i treściwie opowiadali o lokalnych obyczajach, warunkach życia, gospodarce, polityce jak i o spotykanych okazach roślinnych oraz zwierzętach. Pytani w czasie wędrówki o poziom trudności zdobywania Kilimandżaro z uśmiechem odpowiadali, że to „piece of cake”.  Zrozumieliśmy co mieli na myśli po wejściu, a może raczej zejściu z Kilimandżaro. Mimo tego, że mieliśmy świadomość możliwych trudności wynikających z objawów choroby wysokościowej, trochę nas zaskoczyło jak to wygląda w praktyce. Otóż, w sytuacji gdy ktoś nie czuje się najlepiej np. ma trudności z utrzymaniem równowagi, trudności z poruszaniem się, z komunikacją ale nie wycofuje się, nie zaprzestaje wędrówki to z pomocą przewodnika – często podtrzymywany przez przewodnika dociera na szczyt, a później jest sprowadzany w dół, czasem do samej bazy, czasem bezwiednie. Statystyka takich przypadków w naszej grupie, jak i obserwacjach pozostałych turystów była trochę niepokojąca. Ale ewidentnie, nie robiła wrażenia na przemiłych Tanzańczykach. Jak chleb powszedni. Zgodnie z tekstem popularnej, "podejściowej" piosenki:

 

Jambo, jambo Bwana (Hello, hello Sir)
Habari gani (How are you?)
Mzuri sana (Very fine)
Wageni, mwakaribishwa (Foreigners, you’re welcome)
Kilimanjaro, hakuna matata (Kilimanjaro, there is no problem)

Tembea pole pole, hakuna matata (Walk slowly, slowly, no problem)
Utafika salama, hakuna matata (You’ll get there safe, no problem)
Kunywa maji mengi, hakuna matata (Drink plenty of water, no problem)

4Challenge

 

Jak wspominaliśmy wyżej, wyprawę realizowaliśmy przez agencję z Polski - dokładnie 4challenge. Agencja ta realizuje tych wypraw wiele i współpraca z lokalnymi biurami/usługodawcami działa bardzo płynnie. Zorganizowanie „ad hoc” transportu, ubrań/ sprzętu w sytuacji gdy bagaż nie dotrze na czas, czy rozwiązywanie pojawiających się na bieżąco drobnych wyzwań nie stanowi problemu. Oczywiście można by się doczepić do pewnych mankamentów (np.: grupa była zbyt liczna, co przekładało się na organizację trekkingu i mobilność grupy; posiłki były monotonne a porcje małe), ale de facto nie zaburza to bardzo ogólnego pozytywnego odbioru wyprawy. Jakbyście mieli okazję korzystać z usług „podwykonawców” w Tanzanii, to należy pamiętać, że jednak biznes to biznes i niestety zdarzają się naciągacze, którzy w „żywe oczy” płyną ze ściemą by wyciągnąć ile się da (nawiązujemy tu konkretnie do „prezesa” od transportu).

Galeria zdjęć