ABC 4130 m n.p.m. - Powiew himalaizmu
Plan trekkingu w skrócie:
Nayapul (1000 m n.p.m.) - Ghorepani - Tadapani (2700 m n.p.m.) - Chhomrong – Bamboo (2300 m n.p.m.) – Himalaya (2900 m n.p.m.) - Machapuchre BC (3700 m n.p.m.)– ABC (4130 m n.p.m.) - Bamboo - Ghandruk (1900 m n.p.m.).
Długość trekkingu 95km. Czas: 6dni.
Kilka kierunków naszych podróży było po prostu oczywistych. Jednym z nich to podróż w Himalaje. To tu można spełnić marzenia o podziwianiu ośmiotysięczników i bez specjalnych umiejętności wspinaczkowych podejść pod BC (Base Camp). Trekking ABC (Annapurna Base Camp) to jeden z najpopularniejszych amatorskich szlaków trekkingowych, który można zorganizować na własną rękę. Zanim jednak wyruszyliśmy w góry, spędziliśmy 2 dni w Kathmandu, gdzie trochę czasu poświęciliśmy na załatwienie pozwolenia na trekking w Obszarze Chronionym Annapurna (ACAP – Annapurna Conservation Area Project), uzupełnienie ekwipunku i zakup biletów na autobus do Pokkary.
Rezerwując nocleg w Kathmandu należy pamiętać, że obsługa odbywa się często na zasadzie „first in, first served”, więc nawet opłacona hotelowa rezerwacja sama w sobie nie gwarantuje, że pokój będzie na nas czekał. Jeśli chodzi o transport z Kathmandu do Pokhary - można skorzystać z opcji tańszej i jechać w autobusie lokalnym wraz z miejscowymi i ich trzodą albo wybrać opcję bardziej komfortową – dedykowany autobus dla turystów z miejscem do siedzenia. Pomimo pokusy podróżowania lokalnym „PKSem”, zdecydowaliśmy się na opcję bardziej wygodną, ponieważ czekała nas 6-7 godzinna podróż pomiędzy tymi miastami. To niby tylko 200km, ale jest to główna jednopasmowa droga na zachód od Kathmandu, która biegnie po terenie górzystym. Ogromny ruch ciężarówek, z których każda spala hektolitry ropy bez żadnych katalizatorów, a do tego zwykłe auta i autobusy, które próbują się przy każdej okazji wyprzedzać (przy czym ten który jedzie z prędkością 7km/h pod górę wyprzedza tego co jedzie 6km/h, licząc na to że ten jadący z góry wyhamuje i zrobi mu miejsce), powoduje, że trasa jest męcząca i stresująca. Dochodzi tu też do wielu wypadków i nieprzewidzianych sytuacji. Nas spotkał nieplanowany postój na około 3 godziny, w położonej na trasie wiosce został potrącony pieszy i w odwecie jego rodzina, wspierana przez sąsiadów, chciała wykonać samosąd na sprawcy. W płomieniach stanęły opony, przejazd przez wioskę został zablokowany. Musiało interweniować wojsko, co pozwoliło pokrzywdzonym trochę ochłonąć. W efekcie do Pokhary dojechaliśmy późnym wieczorem, ale na szczęście miejscowi dbający o swoje interesy, stali na dworcu autobusowym (czyli większym ziemnym parkingu) i szukali chętnych na noclegi.
Następnego dnia przeglądnęliśmy nasze bagaże (sam proces wyboru i zaplanowania co będzie potrzebne na trekingu może okazać się wyzwaniem) i pozostawiliśmy wszystkie zbędne na trekkingu rzeczy w naszym pensjonacie i zamówiliśmy taksówkę do Nayapul – miejscowości skąd rozpoczynał się nasz wymarzony trekking. Na miejsce dojeżdżamy wczesnym rankiem, po drodze podziwiając efekt zapalania się wierzchołków gór od promieni wschodzącego słońca. Krótki rekonesans i sprawdzenie niezawodnej mapy – aplikacji OsmAnd+, która za każdym razem zaskakuje nas szczegółowością odwzorowania detali na mapie. Zaczynamy od śniadania w lokalnym barze. Zamawiamy jajecznicę, a przed posiłkiem korzystamy z lokalnej toalety i dostajemy przedsmak tego co nas czeka. Toaleta to dziura w ziemi osłonięta dookoła czym się da – tj. kawałek deski, blachy, plastiku. Woda w wiaderku sugeruje, że nie znajdziemy tu papieru toaletowego… Myjemy więc ręce w zimnej wodzie i staramy się niczego nie dotykać, a już na pewno nie ręcznika, który wygląda jakby wisiał tu od zawsze. Posileni śniadaniem idziemy w kierunku budki strażników, którzy skrupulatnie sprawdzają pozwolenia na trekking i zbierają opłatę. W końcu, po załatwieniu wszelkich formalności wyruszamy w trasę, sami dyktując sobie tempo marszu i delektując się jakże egzotycznymi dla nas widokami.
Trekking ABC
Start trekkingu jest na wysokości 1000 m n.p.m. Pierwsze krajobrazy to tereny mocno rolnicze, gdzie na terasach uprawiane jest zboże i ryż. Idziemy szeroką kamienistą drogą, która wykorzystywana jest przez turystów jak i lokalne karawany tragarzy i osiołków do zaopatrywania wiosek i schronisk na trasie. Po drodze spotykamy dzieci, które życzą nam szczęścia i malują na czole czerwony znak. Mało skuteczny, ponieważ zaraz później ściągamy pijawkę z nogi naszego towarzysza wyprawy. Idziemy dalej i zaczynamy mozolne podchodzenie i robienie wysokości. Szlak to niekończące się schody. Teraz doceniamy nasze wysiłki aby za wszelką cenę ograniczyć wagę plecaków. Nie korzystamy z tragarzy, tak więc wszystko co mamy niesiemy na plecach. W pierwszy dzień pogodę mamy w kratkę i nawet zastanawiamy się nad skróceniem trasy. Mając jednak na uwadze prognozę pogody i chęć parcia naprzód idziemy dalej w stronę Ghorepani.
Mijamy po drodze miejscowość (kilka domków) z kościołem katolickim – Victory Church (nie przypomina on naszych wystawnych budowli sakralnych w Europie). Kiedy zbliża się wieczór dochodzimy zmęczeni do wioski Nangethanti i tu postanawiamy zostać na nocleg. Przy piecu suszymy przemoczone rzeczy i zaczynamy nucić polskie piosenki. Nocleg jest w blaszanym baraku z dużymi oknami, których szczelność pozostawia wiele do życzenia. Kąpiemy się korzystając z usługi „Hot shower” – czyli wiadra z ciepłą wodą. Ubieramy czapki i idziemy spać. Kolejny dzień zaczynamy leniwie, nie spiesząc się specjalnie. Patrząc z perspektywy czasu warto było wtedy wstać wcześniej, żeby zdobyć szczyt Poon Hill (3210 m n.p.m., z którego rozpościera się widok na panoramę Himalai) przed nasunięciem się na niego chmur. Wtedy jednak nie było to dla nas kluczowe, ze względu na inne punkty widokowe na trasie.
Mijamy Ghorepani i idziemy w stronę Deurali Pass skąd mamy nadzieję zobaczyć wysokie góry (w tym Dhaulagiri). Zaskakuje nas na miejscu mgła i niestety mamy ograniczone widoki, ale zaczynamy się uczyć tej pogody panującej w tym regionie i odkrywamy powtarzalność, która potwierdza się na późniejszych etapach trekkingu. Do godziny 13-14 zazwyczaj jest słonecznie, natomiast pogorszenie pogody następuje popołudniu. Na kolejny nocleg zostajemy w Tadapani, na wysokości 2700 m n.p.m., gdzie rezerwujemy ostatni wolny pokój i wprowadzamy reżim wczesnych pobudek, aby wykorzystać maksymalnie czas z dobrą pogodą. Wschód słońca na tle gór i majestatycznego szczytu Machapuchare (6993 m n.p.m.) od razu wynagradza nam wczesną pobudkę. Przez Nepalczyków góra ta uznawana jest za świętą górę i rząd wprowadził całkowity zakaz wspinaczki na ten szczyt.
Jemy śniadanie i ruszamy w dalszą drogę w kierunku Bhanuwa gdzie planujemy kolejny nocleg. Początkowo szlak łagodnie schodzi w dół, by po chwili zamienić się w kolejne setki schodów. Nieocenione stają się kupione wcześniej za grosze kijki trekkingowe, które amortyzują każdy krok oraz pomagają we wspinaczce po schodach. Aby dotrzeć do miejscowości Chhomrong musimy pokonać rzekę, dlatego schodzimy do mostu (1910m n.p.m.). Krótkie strome podejście oraz trawers zboczami gór i jesteśmy na wysokości 2250 m n.p.m. W Chhomrong robimy postój na obiad i regenerację sił. Czeka nas kolejna droga w dół doliny. Cała miejscowość jest rozciągnięta w pionie na 400m i jest ostatnim na tej trasie tak dużym skupiskiem zabudowań. Można tu wymienić walutę, zaopatrzyć się w prowiant, skorzystać z usług fryzjera czy wielu hoteli i restauracji/miejsc gdzie można zjeść.
Na całym szlaku obowiązuje jedno menu na śniadanie i obiady wydrukowane z jednego wzoru, które jest ustalane odgórnie przez rząd oraz jedna cena posiłków. Należy mieć na uwadze, że wszystkie dostawy żywności czy sprzętu dostarczane są do schronisk przez tragarzy i osły. Wspólne menu znacząco ułatwia logistykę dostaw. Tragarze poruszają się na szlaku w zawrotnym dla nas tempie oraz obciążeniem sięgającym 20 i więcej kg. W odróżnieniu od turystów, którzy w większości dysponują odzieżą termiczną/funkcyjną, ubrani są często tylko w dresy i klapki... Nasz szlak przecina znów rzekę (1870 m n.p.m.) aby ponownie piąć się do góry. Powoli mamy dość schodów, które destrukcyjnie działają na nasze kolana. Zmęczeni docieramy do miejscowości Bhanuwa, gdzie późnym popołudniem dowiadujemy się, że nie mają już wolnych miejsc noclegowych i mogą nas przenocować w świetlicy. Decydujemy się na kolejne 2 godziny marszu przez dżunglę, aby dotrzeć do wioski Bamboo (2300 m n.p.m.). Na szlaku nie ma już nikogo, a naszymi towarzyszami stają się odgłosy małp z dżungli.
Docieramy na miejsce i nie dość, że czeka na nas pokój i hot shower to jeszcze udaje nam się zarezerwować kolejny nocleg w Machapuchre BC. Czwarty dzień zaczynamy od spokojnego spaceru po dżungli, która kończy się dopiero na wysokości 2900 m n.p.m. w okolicach miejscowości Himalaya. W tym dniu mamy stosunkowo krótki odcinek do pokonania, a dodatkowo mamy rezerwację noclegu, tak więc nie musimy się nigdzie spieszyć. Idziemy głęboką doliną rzeki Modi Khola mijając pięcio i sześciotysięczniki. Nasza baza noclegowa znajduje się na wysokości 3700 m n.p.m. Witają nas gospodarze obiektu i jak tylko dowiadują się, że jesteśmy z Polski, wspominają Kukuczkę, którego gościli w bazie. Od razu zrobiło się klimatycznie. Czytaliśmy o wyprawach w Himalaje, a teraz jesteśmy w miejscu gdzie niedawno tylko nieliczni mogli zobaczyć i doświadczyć magii gór. Dla nas to prawie koniec wyprawy, natomiast dla Himalaistów, BC to dopiero początek przygody. Na tej wysokości noce są już chłodne. Na zewnątrz temperatura bliska zeru, a w pokoju może 5 stopni więcej. Ściany to deski z prześwitami. Niezapomniane wrażenia dostarcza nam hot shower, kiedy to orientujemy się, że pomieszczenie spełniające funkcję łazienki nie ma sufitu, a w ścianie dziura na okno. Było rześko.
Pomimo zmęczenia nie za bardzo możemy zasnąć. Doskwiera nam też ból głowy, który często jest spotykany po przekroczeniu magicznej bariery 3500 m n.p.m. A może jest to już ekscytacja wizją kolejnego dnia, kiedy chcemy w nocy wyruszyć z czołówkami na szlak, aby do celu naszej wyprawy dotrzeć na wschód słońca.
Budzimy się w środku nocy i pakujemy się „na lekko” - w końcu szlak powrotny biegnie tą samą trasą więc nie ma sensu dźwigać wszystkiego ze sobą. Zastanawialiśmy się czy znajdziemy w nocy szlak, ale nasze obawy zostały szybko rozwiane. Zobaczyliśmy sznur białych punkcików ciągnących w kierunku Annapurna Base Camp. Idziemy szybkim tempem, ciesząc się brakiem ciężkich plecaków, by w końcu dotrzeć do celu - na wysokość 4130 m n.p.m. Jesteśmy w swego rodzaju kotle, otoczeni przez Annapurnę południową (7219 m n.p.m.), Annapurnę Fang (7647 m n.p.m.), Annapurnę I (8091 m n.p.m.) oraz Singu Chuli (6501 m n.p.m.). Masyw górski wokół Annapurny to aż 13 siedmiotysięczników oraz 16 sześciotysięczników. W pewnym sensie spełniło się nasze marzenie – marzenie o wysokich górach. Z drugiej strony pewien niedosyt. Jesteśmy na wysokości ponad 4000 m n.p.m. i zamiast podziwiać widoki z góry, zadzieramy głowy by patrzeć wyżej. Warto było wstać w nocy by zobaczyć spektakl „zapalania się” szczytów gór od promieni wschodzącego słońca. Podziwiamy lodowce i ośnieżone szczyty, zastanawiając się którędy mogłaby biec droga na szczyt Annapurny. Ciszę przerywa huk lawiny, która stoczyła się ze zbocza Annapurny, pokazując siłę przyrody i jednocześnie uzmysławiając nam jak ryzykowna jest wspinaczka w górach.
Annapurna („Żywicielka”) to 10 pod względem wysokości szczyt na Ziemi, zdobyty po raz pierwszy w 1950r przez Maurice’a Herzoga i Louis’a Lachenala. Wejście to było pierwszym udokumentowanym wejściem człowieka na ośmiotysięcznik. Pierwsze zimowe wejście zrobili w 1987r Polacy – Artur Hajzer i Jerzy Kukuczka. Po zrobieniu dodatkowych kilkudziesięciu zdjęć zaczynamy naszą drogę powrotną. Zabieramy plecaki z Machapuchre BC i kończymy ten wspaniały dzień znowu w wiosce Bamboo. Tym razem jednak gospodarz nie miał dla nas wolnych pokoi i wylądowaliśmy w pomieszczeniu przy kuchni, które nawet jak na standardy Nepalskie nie mogłoby się ubiegać o choć pół gwiazdki. Szósty dzień wyprawy jest jednocześnie naszym ostatnim dniem trekkingu. Schodzimy powtarzając trasę do Chhomrong, a następnie kierujemy się w stronę Ghandruk. Robimy nawet skrót, kierując się przez pola ryżowe i tylko dzięki lokalnemu starszemu rolnikowi nie musieliśmy zawracać. Przeprowadził nas lokalnymi ścieżkami przez las, szokując kondycją i tempem marszu. Zmęczeni, po ponad 8 godzinach drogi i przebytych 20km po górach, docieramy do miejsca skąd odjeżdżają autobusy i jeepy do Pokhary.
Zbliża się wieczór i nie mamy wyboru – zostaje nam tylko możliwość skorzystania z jeepa. Co więcej, widząc nasze zmęczenie, negocjacje ceny z lokalnymi kierowcami były mało skuteczne. Zapłaciliśmy dużo za dużo i otrzymaliśmy niedowidzącego kierowcę. Już pierwszy odcinek drogi był mocno stresujący bo osunął się fragment drogi i musieliśmy się cofać aby przepuścić jadący pod górę autobus. Tu pierwszy raz krzyczeliśmy na kierowcę aby się zatrzymał, bo oczami wyobraźni już spadaliśmy w przepaść. Kierowca chyba zdołał się zorientować, że się stresujemy i wyciągnął okulary… Droga była jednak długa i jak zapadła noc na jednym z zakrętów wpadliśmy do rowu. Co ciekawe, byliśmy pośrodku „niczego” a mimo to, nie wiadomo skąd pojawiło się dużo ludzi chętnych nieść pomoc. Podstawiliśmy kamienie pod naszego jeepa, który okazał się niezniszczalny i ruszyliśmy w dalszą drogę do Pokhary. Gdy wróciliśmy do pensjonatu odetchnęliśmy z ulgą i ruszyliśmy na miasto aby zjeść zasłużone mięso z grilla, jako miłą odmianę codziennej jajecznicy.
Galeria zdjęć