Kindyk Pass 4482 m n.p.m. - nieodkryty Ałaj
Plan trekkingu w skrócie:
Osh - Kindyk Pass (4482 m n.p.m.) - Sokobeleva Pik - Kashka-suu
Długość trekkingu 49km. Czas: 6 dni.
Kirgistan przyciągnął nas swoimi pięknymi górami, które w dużej mierze są tak rzadko odwiedzane, że piechurowi może się zdawać, że jest odkrywcą dziewiczych terenów.
Naszą podróż rozpoczęliśmy na lotnisku w Bishkek’u, stolicy Kirgistanu, a w planie mieliśmy dwa trekkingi - wędrówkę przez góry Ałaj, przez przełęcz Kindyk oraz podejście do bazy pod Pikiem Lenina, w górach Pamir. Mieliśmy chrapkę na dwa pięciotysięczniki (Pik Skobeleva i Yuhin Pik) i znów wiele zależało od pogody. Ambitne plany i brak jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej w dzikich górach Ałaj, wymusiły na nas skorzystanie z oferty agencji turystycznej. Zaprosiliśmy do zespołu przewodnika oraz kucharza i tragarzy. W Bishkeku, bardzo wyludnionym w niedzielny poranek, zjedliśmy pyszne śniadanie, przy którym Siergiej, nasz biznesowy partner, przybliżył nam szczegóły i smaczki planowanej wędrówki – jak się obchodzić z przewodnikiem (doświadczony 60 latek z rosyjskimi korzeniami o ugruntowanych poglądach politycznych), czego możemy się spodziewać w poszczególnych miejscach podróży.
Po śniadaniu i małych zakupach, zaopatrzeni w lokalną tele-kartę, przelecieliśmy do Osh. Pensjonat, w którym spaliśmy zlokalizowany był na obrzeżach miasta i utrzymany w bardzo ciekawym klimacie – dom gospodarza i część gościnna rozdzielało duże podwórze, na którym pod drzewami owocowymi rozstawione były stoły biesiadne, wynajmowane pokoje w stylu muzułmańskim wyścielone były perskimi dywanami, bardzo miękkimi i wyposażone w oddzielną łazienkę. Właściciel pensjonatu - Uzbek, ugościł nas wytworną kolacją, na której nie brakło tradycyjnej potrawy uzbekistańskiej – pilawu z baranim mięsem, lokalnych owoców: melonów, brzoskwiń ani truskawek, słodkości i oczywiście mocnego alkoholu.
Wczesnym rankiem ruszyliśmy minibusem na szlak. Pojazd miał do pokonania ok. 30km do miejsca pierwszego noclegu. Ale trasa nie była łatwa. Po kilku kilometrach terenowej drogi złapaliśmy gumę. Kierowca miał na szczęście zapasowe koło, które jak i pozostałe było mocno zużyte. Następny dłuższy przystanek miał miejsce, gdy trzeba było się przeprawić przez rwącą rzeczkę, głębszą niż spodziewali się organizatorzy transportu. Wszyscy więc z zaangażowaniem zajęliśmy się znoszeniem głazów, by utorować przejazd dla mini-busa. Następne kilometry wiodły przez coraz większe pustkowia, a na drodze mijaliśmy już tylko kozy oraz ciężarówki zjeżdżające z kamieniołomów.
Po dotarciu na miejsce, rozłożyliśmy namioty, kuchnie, a że mimo niezapowiedzianych, ale chyba spodziewanych przepraw, nie było jeszcze późno, wyruszyliśmy na spacer aklimatyzacyjny. Jeden z naszych kolegów, świeżo po przeczytaniu Koranu, dzielił się zapamiętanymi fragmentami oraz spostrzeżeniami. Dyskusja mogłaby trwać bez końca, ale zdyscyplinowani wróciliśmy na kolację przed zachodem słońca. Od tego wieczoru na wszystkie posiłki zasiadaliśmy nad kuchenną ceratą w kratę, motyle i kwiaty, dość bogato zastawioną. Zazwyczaj zasiadaliśmy do posiłków na trawie, a gdy aura nie była łaskawa, wraz z ceratą rozgaszczaliśmy się w namiocie przewodnika. Noc przy rwącym i szumiącym strumieniu utwierdziła nas w przekonaniu, że zaczynamy nową, ciekawą wyprawę. Rzeki i strumienie towarzyszyły nam do końca trekkingu, zaopatrując nas w wodę pitną oraz stanowiąc polową łąźnię.
Następnego dnia ruszyliśmy na pieszy szlak, w kierunku Kindyk Pass. Szlak wiódł przez szeroką dolinę, lekko wznosząc się w górę. Zatrzymaliśmy się przy małym gospodarstwie, gdzie gospodyni poczęstowała nas domowym kefirem oraz wysuszonym owczym serem, uformowanym w kulki i mocno zakonserwowanym solą. Rodzina ta mieszkała w górach latem, trudniąc się wypasem kóz, a jesienią przenosili się, wraz ze stadem kóz i końmi, do wioski u podnóża gór, gdzie dzieci uczęszczały do szkoły. Przez kilka kolejnych dni podążaliśmy przez góry i doliny otoczone wysokimi ścianami, w ciszy, gdzie echem odbijały się jedynie głosy przyrody. Nie spotkaliśmy ani jednej żywej duszy. Coraz lepiej poznawaliśmy kirgiskich towarzyszy podróży oraz kirgiskie obyczaje i tradycje, a także historię współczesną i trudności gospodarcze tego kraju, oraz historię alpinizmu w kirgiskich górach.
W dobie pośpiechu o pierwszeństwo w zdobywaniu najwyższych szczytów, by zwiększyć swe szanse na bycie pierwszym, zastosowano tu oryginalny i ambitny pomysł na atak na szczyty. Ówczesnych radzieckich żołnierzy zrzucano z samolotu na spadochronach, z wiarą że wylądują bezpiecznie i przetrwają na wysokości 6-7 tys. m n.p.m. Oczywiście zdecydowana większość ginęła i żadna z prób nie zakończyła się sukcesem. Były tu też wczesne ekspedycje kobiece – przeprowadzane w erze „kobiety na traktory”, bez właściwego przygotowania i zabezpieczenia, i w obliczu walki z żywiołem (lawinami) pozostawione były samym sobie, w zasadzie na pewną śmierć.
Czerpaliśmy wodę pitną za źródełek, przekraczaliśmy rzeki, obserwowaliśmy świstaki, które tam żyją w licznych stadach i z ciekawością przyglądają się rzadkim przechodniom, ptaki łowne (dość powszechne tu sokoły i orły oraz „ścierwojady”), coraz zwinniej rozstawialiśmy i zwijaliśmy namioty. Trzecią noc przespaliśmy na wysokości ok. 4050 m n.p.m., a w bliskim sąsiedztwie, w odległości ok. 300m od nas, za małą górką, rozległą polanę pomieszkiwało liczne stado jaków. Stado zupełnie dzikich i wciąż niezależnych, pokaźnych zwierząt, rozmiaru dużego byka. Nie wiedzieliśmy czego się po nich można spodziewać i zdumieni byliśmy, że przy swojej dużej masie z lekkością wspinały się w górę. Obawy, że obudzą nas w nocy depcząc nasze namioty, wydawały się nie być bezpodstawne. Na tej wysokości zaczęły się już wybiórczo pojawiać pierwsze oznaki nietolerancji wysokości, kiepsko się spało, pobolewały głowy. Na szczęście nasz przewodnik był przygotowany i na tę sytuację, aplikował komu trzeba odpowiednie pastylki.
Kindyk Pass 4482 m n.p.m.
Kolejnego dnia ruszyliśmy lodowcem na przełęcz Kindyk Pass, na wys. 4482 m n.p.m. Trzeba tu podkreślić, że nie ma tam utartych ścieżek, szlaków czy kopczyków kamieni wskazujących drogę. Oceniając aktualne warunki pogodowe i sytuację w kotle lodowca, przewodnik wybierał trasę przemarszu. Spacer po lodowcu odbyliśmy na przemian: w deszczu i słońcu, a na końcowej trasie w górę podłoże było bardzo luźne i po każdym kroku w górę zsuwaliśmy się pół kroku w dół. Z tym większą też radością przywitaliśmy więc przełęcz.
A z przełęczy, po nacieszeniu oczu widokami, zjeżdżaliśmy po luźnych kamieniach stożka piargowego, wbijając pięty w podłoże, tak jak raki w śnieg, niestety przyśpieszając tym samym proces erozji.
Następną noc spędziliśmy nad rzeką i rankiem, ku naszemu zdziwieniu, zobaczyliśmy że trasa którą przebyliśmy poprzedniego dnia, pokryta była śniegiem. Nie wróżyło to dobrze następnym etapom naszej wyprawy. Nie mając dostępu do internetu i sieci komórkowej, nie mieliśmy też możliwości sprawdzenia dokładnej prognozy pogody. Z wiarą na lepszą aurę ruszyliśmy do podnóży Piku Skobeleva (5051 m n.p.m.), na który to chcieliśmy się wspiąć.
Skobeleva Pik
Po rozbiciu namiotów na kolejnym miejscu noclegu, udaliśmy się na długi spacer na krawędź urwiska, podczas którego przegadaliśmy parę życiowo ważnych tematów o naturze egzystencjalnej. Próbowaliśmy się zbliżyć naszym tempem do prędkości przemieszczania się naszego przewodnika, ale był zdecydowanie poza naszym zasięgiem. Trzeba jednak przyznać, że ułożony przez niego plan, zakładający ok. 5 godzin wędrówki i czas wolny na rekonesans okolic i stopniowego oswajania się z wysokością, był strzałem w dziesiątkę. Przy kolacji omówiliśmy plan A i B na następny poranek. Przygotowaliśmy sprzęt (raki są tam jak najbardziej wskazane) i ekwipunek na atak szczytowy, nastawiliśmy budziki na 6:00 rano i wskoczyliśmy do śpiworów.
Ze snem było różnie, ale porannego załamania pogodny nie dało się nie słyszeć. Tuż po piątej zaczął sypać śnieg. I sypał, i sypał… tuż przed 6:00, przewodnik oznajmił, że w tych warunkach, przy kilkucentymetrowej świeżej warstwie śniegu, nie jest bezpiecznie iść przez lodowiec ze szczelinami i niestety, ale musimy zrezygnować z naszej wyprawy na szczyt… Po 7:00, w morowych nastrojach, nie mogąc usnąć, wywlekliśmy się z namiotów i rozpoczęliśmy bitwę na śnieżki, która pomogła choć częściowo rozładować niezadowolenie i niezaspokojone chęci.
Po 10:00 polana wyglądała tak jak poprzedniego wieczoru, ani znaku śniegu. Musieliśmy jednak ruszać dalej w kierunku gór Pamir. Niestety nieprzychylna pogoda wędrowała wraz z nami. Tuż przed doliną Ałajską rozbijaliśmy obozowisko w oknie między deszczem a deszczem, było chłodno i mokro, wieczorna kąpiel w rzece trwała niesłychanie krótko. Kolacji tej, jak i poprzednim, towarzyszyły ciekawe pogawędki na spontanicznie rodzące się tematy, omawialiśmy niezwykłe w tych okolicznościach sny, mieszające się emocje i nadzieje. Następnego dnia zeszliśmy z gór do ciekawej miejscowości, wyraźnie nastawiającej się na wzrost liczby mieszkańców, skąd busem przemierzyliśmy przepastną dolinę Ałajską, kierując się do Lenin BC z nadzieją, że tym razem uda się zdobyć pięciotysięcznik.
Relacja z tej wyprawy jest dostępna tutaj.
Galeria zdjęć