JORDANIA

Gościnność o smaku kardamonu

Plan podróży w skrócie:
Amman - Umm ar Rasas - Al-Karak - Dana reserwat biosfery - Asz Szaubak - Wadi Musa - Pustynia Wadi Rum - Akaba - Petra - Mała Petra - Wadi Numeira - Morze Martwe - Rzeka Jordan (Miejsce Chrztu Jezusa) - Góra Nebo - Madaba - Amman - Jerash - Amman

Mimo, że kraj ten dostępny jest dla turystów od dobrych kilku dziesięcioleci, Jordańczycy są nieprzeciętnie szczerze mili i gościnni, niezależnie od kontekstu spotkań czy zderzeń. Brzmiącym szczerze „welcome to Jordan” wita urzędnik na lotnisku, patrol na drodze, sprzedawca kawy jak i przechodzień pytany o drogę.

A na drodze… Jordańczycy zdają się być dość wyluzowani i zdystansowani; jazda w kierunku „pod prąd”, nie używanie świateł nocą czy migaczy są na porządku dziennym, jak i radosne i chóralne witanie klaksonem zielonych świateł na skrzyżowaniach. Pojazdy noszą na sobie liczne znamiona zbyt bliskich spotkań, ale mimo tego, w zasadzie jest bezpiecznie.

  - Salam alejkum - powitanie muzułmańskie

  - wa `alejkum salam - odpowiedź na powitanie ("i z Wami pokój")

  - Wadi - wąwóz, koryto rzeki, dolina

  - Shukraan - dziękuję

  - Kardamon - przyprawa powszechnie używana do kawy i herbaty

  - Szałwia - popularna  roślina

  - Humus - podstawowy składnik śniadania

  - Chałwa - przysmak z masy sezamowej

Zanim jednak przekroczymy granicę warto zakupić „JORDAN PASS”, który pokrywa koszt wizy i zapewnia wstęp do wielu atrakcji. Na miejscu prawie nigdzie biletu nie sprawdzają – poza Petrą, gdzie wszystko kontrolowane jest podwójnie lub potrójnie. My naszą podróż zaplanowaliśmy na początek lutego, co miało swoje plusy i minusy. Niewątpliwym plusem była mała liczba turystów, co pozwalało na spokojne zwiedzanie i robienie zdjęć. Minusem natomiast jest nieprzewidywalna pogoda o tej porze roku. Jednego dnia może być wietrznie i blisko zera stopni, a w kolejnym można się cieszyć słoneczną pogodą i temperaturą w okolicach 15C-20C.

Na pierwszy postój, na rozprostowanie kości zatrzymaliśmy się w Umm ar – Rasas. Tu też miał miejsce pierwszy sprawdzian naszego technicznego przygotowania do podróży. W cenie były czapki, rękawiczki i kurtki przeciwwiatrowe. A Umm ar – Rasas to biblijne Mefaat, bizantyjskie miasto z kilkoma chrześcijańskimi kościołami, po których pozostały dziś głównie mozaiki, będące świetnym źródłem wiedzy o ważnych niegdyś miejscach, obyczajach i fragmenty ruin.

Kierując się na południe w kierunku rezerwatu Dana, wbiliśmy się na Kings Highway, niesamowicie piękną krajobrazowo drogę. O ile na pierwszych kilometrach drogi, po wyjeździe z lotniska, trochę żałowaliśmy, że nie wzięliśmy ze sobą żadnej płyty z muzyka, a auto wyposażone było w czytnik, to po kilku kilometrach Kings Highway przekonani byliśmy, że lokalna muzyka jest nieodłącznym elementem krajobrazów rozciągających się dookoła. Zatrzymaliśmy się na jednym z pierwszych punktów widokowych, tuż nad wąwozem, w rodzinnej „kafejce” przekazywanej z ojca na syna, gdzie pierwszą jordańską kawą uraczył nas młodzieniec o wyglądzie pirata z Karaibów. A kawa, przesycona kardamonem, podana w małych szklankach i w towarzystwie małego co nieco, smakowała wybornie. Jack Sparrow potowarzyszył nam w degustacji i chętnie poopowiadał i o sobie, i o znajomych, i o okolicy. Nauczył nas również paru użytecznych zwrotów w lokalnym języku, jednak bez trwałego zapisu trudno zapamiętać jedynie brzmienie. Staraliśmy się więc powtarzać i odpytywać nawzajem przy każdej okazji o to, co nam w pamięci zostało. Tuż przed zachodem słońca udało się nam jeszcze zwiedzić twierdzę Al Karak.

W miejscu pierwszego noclegu wiało tak okrutnie, że gospodarze po przywitaniu, nie dali nam się nawet wypakować. Zaprosili nas od razu na gorącą kolację i długo nie chciało nam się ruszać z tego ciepłego pomieszczenia/świetlicy. A na kolację zaoferowano ryż z mięsem oraz jordańskie podpłomyki podgrzewane na piecu typu „koza”, obowiązkowo humus, gotowane jajka, chałwę i herbatę z kardamonem. Wiatr szybko nie ustał, huczał i świszczał do rana, i śpiąc w namiotach można było mieć wrażenie, że za którymś podmuchem zdmuchnie i namiot. Za to odkryty w świetle porannym widok (obóz ten usadowiony jest tuż nad kanionem), wynagrodził wszelkie niedogodności. Rezerwat Dana to niewątpliwie jeden z piękniejszych kanionów na na naszym globie, zachwyca skalnymi tworami, kolorami, majestatycznym bezruchem i swoją rozciągłością. Ne jego terenie znajduje się też ogromny rezerwat biosfery, którego niestety z powodu pogody nie udało nam się zobaczyć. Wiało wciąż konkretnie i patrząc na przydrożne drzewa rosnące niemalże poziomo, trudno uwierzyć, że ten mocny wiatr nie jest tu stałym elementem krajobrazu.

Bacznie obserwując prognozę pogody, kontynuowaliśmy naszą podróż z Dana na południe, w kierunku Morza Czerwonego, z nadzieją na ciepłe dni. Zahaczyliśmy o średniowieczny zamek krzyżowców (wybudowany w 1115 r.) Montreal w Asz Szaubak, który był pierwszym zamkiem na ziemiach Jordanii. Następnie „droga Królów” zawiodła nas do wzgórz wokół miasta Wadi Musa, które to graniczy bezpośrednio z Petrą. Zatrzymywaliśmy się prawie na każdym miejscu widokowym (a jest ich tu sporo), by podziwiać panoramę na miasto i góry, i trudno nam się było tymi widokami nasycić. Gdzieś tam, między wzgórzami, widać z góry pojedyncze budowle, świadczące o tym, że poniżej znajduje się ukryte miasto Petra. Petrę mieliśmy zaplanowaną na drogę powrotną z Akaby, więc tęskniąc już opuściliśmy te tereny i z naszej pięknej widokowej drogi odbiliśmy na Desert Highway. To główna trasa płn-płd w Jordanii łącząca Akabę (miasto portowe) ze stolicą – Amman. To też jedyne miejsce w Jordanii, gdzie można choć na chwilę rozwinąć legalnie prędkość powyżej 100km/h! Droga minęła nam szybko, i jeszcze przed zachodem słońca dotarliśmy do granic parku Wadi Rum, gdzie czekał już na nas Salim (nasz gospodarz osady beduińskiej).

Pustynia Wadi Rum

Wadi Rum – od 2011 r. obszar wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO – największa dolina w Jordanii, orzeknięta najpiękniejszą pustynią świata, oczaruje chyba każdego. Zbudowana z granitów i piaskowca, otulona czerwonym piaskiem, niezakłócona zbędna infrastrukturą sprawia wrażenie bardzo dostojnej i ascetycznej. Osady beduińskie przygotowane dla turystów oferują jednak komfortowe warunki: ciepła woda, toalety, przestrzenne i klimatyczne pomieszczenia z żywym ogniem, przeznaczone na wieczorne spotkania oraz te na posiłki, a namioty sypialne dobrze zabezpieczone przed zimnem i gorącem. A nocą, na czarnym niebie niezliczone gromady gwiazd. I wszystko to składa się na postrzeganie tej pustyni jako bezpiecznego i wygodnego miejsca, wbrew temu, że z natury trudne tu warunki do życia.

Bierzemy ciepły prysznic i siadamy z Beduinami w dużym namiocie przy ogniu i raczymy się herbatą z kardamonem podawaną w małych szklaneczkach. Kolacja była pokazem tradycyjnej kuchni. Beduini zakopują w piasku beczkę, gdzie następnie rozpalają małe ognisko, a później na specjalnym ruszcie, który spuszczany jest w dół, umieszczają piętrowo: ryż w garnku, mięso z kurczaka i warzywa. Wszystko doprawiają lokalnymi przyprawami i przykrywają włazem na 2-3 godziny. Wieczór kończymy popalając sziszę i tańcząc w rytm lokalnej muzyki z Beduinami.

Pustynia jest rozległa i albo nastawiamy się na kilkudniowy trekking, albo korzystamy z wielbłądów i jeepów aby skrócić czas przemieszczania się, i zobaczyć wiele ciekawych form skalnych, panoram, wydm. Warto tu zostać na co najmniej 2 noce, aby na spokojnie poczuć klimat pustyni.

Do Akaby dojechaliśmy dość szybko, na popołudniową kawę. Spragnieni wiedzy o historii, kulturze i religii odbiliśmy się od drzwi muzeów przechodzących poważną renowację. Wyruszyliśmy więc do beduińskiej wioski, w której mieliśmy zakotwiczyć na 3 noclegi. W planach było plażowanie, nurkowanie i podziwianie rafy. Jednakże wiało. Plażowanie w softshell’ach ma również swoisty urok, i można się wygrzać w słońcu, i poczytać. A rafę można też trochę z łódki ze szklanym dnem popodziwiać. A jeszcze większe wrażenie robią fragmenty rafy dostępne do oglądania w Oceanarium w Akabie. Dostaliśmy jednak w nagrodę za cierpliwość i niemarudność jeden dzień prawdziwego lata! Wypożyczyliśmy płetwy i maski i rzuciliśmy się w morze na poszukiwanie rafy oraz zatopionych tu celowo wraków czołgu, samolotu i statku, które przyciągają „podwodnych” turystów. Nam udało się spotkać również żółwia. Jeżeli jednak ktoś chce podziwiać rafę, to Jordania nie jest najlepszym miejscem, ponieważ rafa jest mocno zniszczona.

Petra

Do Petry przezornie wyruszyliśmy wczesnym świtem. Petra - jeden z bardziej popularnych „cudów świata”, to antyczne skalne miasto, zbudowane przez Nabatejczyków, z kulminacją rozkwitu w III-I w p.n.e. Archeologiczne ślady wskazują na stałe osiedla w tym rejonie już w neolicie (IX w p.n.e.), do czasu podboju arabskiego obszar ten zamieszkiwany był przez Nomadów. Rozkwit w czasach Nabatejskich Petra zawdzięcza rozwojowi wymiany dóbr, to przez nią przebiegały szlaki handlowe z Indii do Egiptu oraz południowej Arabii do Syrii, które przemierzali wówczas kupcy wiozący złoto, kadzidło, mirrę ale także miedź i przyprawy. Położona bezpiecznie wśród skał, dostępna od południa jedynie przez wąski wąwóz, przez wieki opierała się licznym najeźdźcom, dbając o swą niezależność również poprzez finansowe wspieranie Rzymu. W czasach kiedy w Polsce bujnie rosły lasy i aktywność ludzi ograniczała się do rolnictwa i polowań Petra właśnie przeżywała swój kryzys. W dużym stopniu przyczyniły się do tego liczne trzęsienia ziemi, a zwłaszcza to najbardziej dotkliwe z 363 r., które przyniosło wiele zniszczeń i miasto znacznie się wyludniło.

W sezonie wiosennym i jesiennym warto na bieżąco sprawdzać pogodę, gdyż zmienną jest. W lutym 2020 r. w ciągu 4 dni - dni słoneczne z temperaturą powyżej 15C przeplatane były opadami śniegu.

W obrębie Petry dostępnych jest kilka tras spacerowych, mając do dyspozycji tylko jeden dzień i nie korzystając z podwózki konnej, oślej czy wielbłądziej, należy dokonać wyboru.

Zdecydowaliśmy się na trasę główną wiodącą do Great Temple oraz pętelkę do High Place of Sacrifice, jednakże na miejscu otrzymaliśmy atrakcyjną ofertę przewrócenia planu do góry nogami. Przedsiębiorczy mieszkańcy Petry oferują podwózkę jeepem do północnej granicy Petry, skąd rozpoczyna się dziki szlak do Ad Deir Monastery, a następnie można wbić się na szlak główny. Po utargowaniu przystępnej ceny zdecydowaliśmy się na tę opcję.

Szlak do Monasteru był praktycznie pusty, oprócz Pastuszki ze stadem kóz i 3 jeźdźców na wielbłądach nie spotkaliśmy nikogo. A trasa piękna, z kilkoma ekspozycjami i widokami panoramicznymi. Monaster podobnie jak Skarbiec pobudza wyobraźnie odnośnie tego, jak te „budowle” powstały.

Za Monasterem zaczyna się wędrówka wśród straganów, nawoływania do sprawdzenia „happy hour” oferty każdego ze stoisk. A podobno ceny pamiątek w Petrze są bardzo atrakcyjne. Pewnie dlatego turyści kupują tu nawet poduszki czy dywaniki i targają je ze sobą w drodze powrotnej. I tak to niespodziewanie doszliśmy do świątyni Winged-Lion Temple. Ze wzgórza przy Blue Church rozciąga się piękny widok na dolinę przeciętą okresową rzeką. Po przystanku na herbatę z kardamonem udaliśmy się na wzgórze z widokiem na Skarbiec, szlakiem wiodącym przez Royal Tombs. Po drodze znów kilka klimatycznych namiotów z nieustannie ciepłą herbatą i gospodarzy czekających na przechodnia. Na uwagę zwracają również schody, ciągnące się na długości ok. 300m, wykute precyzyjnie w skale i pięknie odkrywające warstwowość materiału lub „żyłę” skalną. Z góry skarbiec gubi nieco swój majestat, traci na rozmiarze, ale nie na rozmachu.

Podsumowując, jeśli mamy do dyspozycji tylko jeden dzień na Petrę, warto skorzystać z tej opcji, unikamy wówczas podwójnego spaceru trasą główną, zaoszczędzając czas na szlaki boczne.

Oprócz satysfakcji z bezpośredniego wsparcia mieszkańca Petry, otrzymaliśmy informacje z pierwszej ręki o współczesnej historii tego miejsca. Zaledwie 40 lat temu zbudowali tam miasteczko i przesiedlili mieszkańców petrzańskich jaskiń i obozowisk. Kilkadziesiąt rodzin wciąż jednak mieszka na terenie historycznej Petry. Zgadujemy, że nasz kierowca - rodowity mieszkaniec Petry i bardzo wesoły człowiek, jest jednym z tych przesiedlonych.

Kolejny dzień to wizyta w tzw. Małej Petrze, która faktycznie sprawia wrażenie małej wioski przy Petrze, ale za to mniej tu ludzi i spokojniej. Kierując się w stronę depresji mijamy liczne kaniony (wadi), które są tak piękne jak i niebezpieczne. Spacerując po kanionie mamy możliwość podziwiania siły wody, która uformowała te gładkie skały. W porze intensywnego deszczu lepiej nie zapuszczać się w wąwozy, ponieważ woda tu szybko spływa tworząc błotne lawiny. Przy wąwozie spotykamy dwie rodziny, które przyjechały tu pobiesiadować i napić się herbaty. Oczywiście widząc nas, zapraszają na kawę z kardamonem, herbatę, wspólne zdjęcie, a po chwili rozmowy proponują nocleg u siebie w domu.

Teraz na naszej trasie Morze Martwe. W kategoriach „naj” prym wiedzie jako najniżej położone - 442m p.p.m. oraz najbardziej zasolone jezioro na Ziemi. Dobrą sławą cieszy się też glinka i błoto osadzające się na jego dnie i wyrzucane na brzeg. W lutym wciąż ciepłe! I kąpiel w nim to prawdziwa uczta dla skóry i zmysłów. Wody jednak w nim ubywa w relatywnie szybkim tempie - rocznie poziom wody obniża się o 1m. Z kąpieli można skorzystać w wariancie „de lux” z ciepłym prysznicem i komfortem włożenia na siebie ubrań w szczelnej przebieralni, co w pakiecie kosztuje ok. 100PLN od osoby, lub w wersji „pro natura”, z opcją spłukiwania słono-błotnej mazi przyniesioną przez siebie wodą i pośpiesznym wciąganiu ubrań, w objęciach wiatru.

Kierując się na północ, odwiedziliśmy miejsce Chrztu Chrystusa nad rzeką Jordan, gdzie byliśmy świadkami grupowego chrztu Izraelczyków, po drugiej stronie rzeki. (Jordan jest naturalną granicą pomiędzy Jordanią i Izraelem). Koryto tej rzeki przesuwa się dość dynamicznie i kapliczki zbudowane w miejscu gdzie Chrzest się odbył, obecnie stoją na suchym obszarze, kilkanaście metrów od rzeki.
Myśl o tym, że jest się w miejscu, w którym przebywały osoby tak ważne w historii świata i ludzkości, i miało tu miejsce tak istotne wydarzenie, wciąż zatrzymuje na chwile bieg czasu i przenosi ducha w inną przestrzeń.

A pogoda zaczęła się pogarszać. Zaczęło padać, a deszcz zaczął się zagęszczać. Wspinaliśmy się na Górę Nebo, z której widok na Ziemię Obiecaną miał już obiecany Mojżesz. Nam nie udało się zobaczyć nic, oprócz chmur. Ruszyliśmy więc w dalszą podróż, do Adaby. Tam niestety wciąż padało, ale nie mogliśmy zrezygnować ze wszystkiego.. Zaciągnęliśmy więc kurtki przeciw deszczowe i kaptury i co kto miał i ruszyliśmy na podbój tego małego, ciekawego miasteczka, w którym funkcjonują bezkolizyjnie wyznawcy kilku religii, na gruzach starożytnych ruin.

W związku z niepomyślną prognozą pogody dla miasta Amman, zdecydowaliśmy się spędzić dzień w Jerash. I to był tzw. strzał w dziesiątkę. Jerash/ Dżarasz – położone 50km na północ od Amanu, to jedno z najlepiej zachowanych i rozległych pozostałości po starożytnych rzymskich miastach. Swą historią sięga IV w p.n.e., ale największy rozwój miał miejsce w II w n.e. (okres panowania cesarza Trajana). To co nas zachwyciło najbardziej to rozmach miasta; jego mieszkańcy mieli do dyspozycji 2 olbrzymie teatry, hipodrom, kompleks łaźni rzymskich, kilka świątyń i kilka kościołów chrześcijańskich. Spotykali się na owalnym przestronnym forum i to wszystko w bardzo klasycznej i jednolitej architekturze, palisady kolumn ciągnące się wzdłuż promenad wiodących od jednej budowli do drugiej, fontanny. Pięknie.

W drodze powrotnej zahaczyliśmy o cytadelę w Ammanie, ale wiało tu znów okrutnie, więc nie zabawiliśmy tam długo, choć widoki z góry na miasto robią wrażenie. Trzeba też obiektywnie przyznać, że po wizycie w Jerash ruiny w Ammanie wyglądają po prostu skromnie.

Kończymy przygodę w Jordanii miłym akcentem: zakupem kilku pamiątek u wspaniałego sprzedawcy, który wszystkim udzielił rabatów i wspominał o Jantarze z Bałtyku, kolacją w lokalnej restauracji serwującej baraninę oraz kilku dymkach Sziszy.

Galeria zdjęć