Kazbek 5033 m n.p.m. - drzemiący wulkan
Plan trekkingu w skrócie:
Stepancminda (1750 m n.p.m.) - Cminda Sameba - Bethlemi Hut (3 650 m n.p.m.) - Biała kapliczka (4 100 m n.p.m.) – Kazbek (5 033 m n.p.m.) – Bethlemi Hut (3 650 m n.p.m.) - Cminda Sameba
Długość trekkingu 36km. Czas: 4 dni.
Wyruszając w podróż każdy z nas wiózł nadzieję na pomyślne zdobycie pierwszego 5-cio tysięcznika, ale też obawę, że zarówno pogoda jak i nasze własne możliwości/ograniczenia mogą popsuć nasze plany. A celem naszym był Kazbek, drzemiący wulkan, jeden z najwyższych szczytów Kaukazu, w zależności od pokrywy śniegu mierzący pomiędzy 5033 - 5042 m.n.p.m. Z paru powodów zdecydowaliśmy się na wyjście z przewodnikiem, a nawet dwoma na wypadek gdyby nasza grupa musiała się rozdzielić w trakcie podboju Kazbeku, a to limitowało nasz czas na podjęcie próby. Ale od początku…
Z Tbilisi, przejechaliśmy do Stepancminda gdzie poznaliśmy naszą wspinaczkową ekipę – gruzińskiego przewodnika, którego żona – Polka, jak się okazało mieszka w naszej okolicy, drugiego przewodnika – Rosjankę, oraz inną grupę przewodzoną przez przewodnika z tej samej agencji . Na przełęcz, z bardzo fotogeniczną i charakterystyczną cerkwią klasztorną Świętej Trójcy podwieziono nas jeepami. Stąd ruszyliśmy na 11km szlak prowadzący do Bethlemi Hut – bazy turystycznej położonej na wysokości 3690 m n.p.m. W świetnym towarzystwie rozpoczęliśmy wędrówkę w promieniach słońca, a wraz z nawijanymi kilometrami i wysokością pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie. Więc co przystanek narzucaliśmy na siebie kolejną warstwę.
Trasa sama w sobie również bardzo urozmaicona - startuje się z zielonych (w lecie) połonin, krajobraz w który płynnie wchodzą skaliste zbocza, następnie stopniowo zielone krajobrazy zamieniają się w skalisto-kamieniste, które z kolei na jednym z odcinków przykryte są szarym już jęzorem lodowca, poprzecinanym licznymi ale płytkimi szczelinami, a ostatni odcinek to wspinaczka po luźnym kamienistym zboczu, którą odbyliśmy już w chmurze. Koniki wykorzystywane do transportu zaopatrzenia dla bazy, lub ekwipunku turystów, zazwyczaj dochodzą do jęzora, skąd cały bagaż trzeba na własnym grzbiecie w górę ponieść.
A sama baza – stara stacja meteo, mająca swe czasy świetności dawno za sobą, choć ciężko uwierzyć że kiedykol wiek takie miała… W ofercie kilka ciemnych pokoi, z drewnianymi piętrowymi pryczami i siennikami. Stolarka okienna gwarantuje skuteczną bieżącą wymianę powietrza.
W razie bardzo złej pogody, na pewno budynek lepiej ochroni od wiatru, jednakże kamienista polana przed bazą na której można rozłożyć namiot cieszy się dużo większym powodzeniem. I my również po wdrapaniu się na górę, rozpoczęliśmy wieczór od rozbicia namiotów. I nasz stanął na wprost krzyża upamiętniającego Marię i Lecha Kaczyńskich. Więź gruzińsko-polska jest tu pozytywnie odczuwalna, pamiętają nie tylko wsparcie oferowane w czasie zatargów z Rosją, ale również wspólne przygody z czasów Rudego 102...
Małe dwójki na kamienistym gruncie, w niskich temperaturach i mocnym wietrze nadają odpowiedni ton takiej wyprawie. Niewygoda to taki podstawowy stan bycia, z którym człowiek się w jakimś stopniu zżywa, ale mimo wolnie zmienia on też perspektywę widzenia świata. Ale namioty to tylko przedsmak. W bazie nie ma toalet jako takich, nie ma wody bieżącej, jest strumień spod topiącego się lodowca. Jest też latryna, murowana latryna, dwuosobowa, zawieszona nad zboczem, bez zbiorników, która zasługuje chyba na oddzielny rozdział o naturze filozoficznej, ale to w innej może lekturze. Generalnie, nie jest to miejsce, za którym się tęskni.. Człowiek trzy razy się zastanawia czy naprawdę musi, zanim się zdecyduje z niego skorzystać. A opór wewnętrzny jest tak duży, że nie wszyscy są w stanie się przemóc, w związku z czym, strefa dookoła w promieniu 100m to strefa skażona..
Posiłki spożywaliśmy w bazowej kuchni, gdzie można było również poznać innych piechurów. Najbardziej ciekawe spotkania to jednak te z tymi, którym się udało już na Kazbek wejść i zejść. Nasz podbój zakładał jednodniową aklimatyzację – podejście na wysokość 4200 m i krótkie biwakowanie oraz szkolenie ze sprawnego posługiwania się czekanem, rakami i wiązania węzła ratowniczego. Zabawę mieliśmy niezłą, ale chyba żadne z nas nie czuło się wystarczająco obyte, zwłaszcza z odruchowym używaniem czekana w razie poślizgu, a mieliśmy się wspinać w szyku, połączeni jedną liną. Zawierzyliśmy jednak naszym przewodnikom.
Kazbek 5033 m n.p.m.
Po wczesnej kolacji, mieliśmy się szybko położyć by wypocząć przed atakiem szczytowym planowanym o północy. Z powodu emocji, wiatru, zimna ciężko jednak było usnąć. Wygrzebaliśmy się więc o północy wymięci na śniadanie: owsiankę na słodko wspieraną licznymi słodyczami. Ponieważ pogoda według prognozy miała się pogarszać z dnia na dzień, tej nocy na Kazbek wyruszyło parę grup, nasza została ustawiona jako ostatnia i wyruszyliśmy w drogę o 1 nad ranem. Wszystkie wyprawy wyruszają w nocy ze względu na to, że po południu często psuje się pogoda – chmury, śnieg, deszcz, dodatkowo gdy robi się w dzień cieplej zaczynają pracować skały i sypią się z góry głazy, a wycieczka trwa zazwyczaj 13-14 godzin. Jako, że tworzyliśmy stosunkowo mała i bardzo sprawną grupę dogoniliśmy poprzednie na ich pierwszym postoju, a co więcej nawet wyprzedziliśmy. Po nałożeniu raków oraz dodatkowej warstwy cieplnej, nasz przewodnik zdecydowanym „Poland Go!” poruszył w nas nutkę narodowościową i ochoczo ruszyliśmy w dalszą drogę.
Trasa w górę wiodła pod ściana skalną – w nocy przy małych różnicach temperatur pomiędzy powietrzem i skałami – góry trzymają się jako tako i nie obsypują bardzo kamieniami. W raz z wysokością robiło się coraz chłodniej, po paru godzinach wspomogło nas wschodzące słońce, w którego świetle odsłoniły się nam góry i możliwość podziwiania widoków umiliła znacząco tę niełatwą wspinaczkę. Zatrzymywaliśmy się na krótkie postoje by się trochę posilić, ale było zimno i nie bardzo można było (zamarznięte na kość batoniki) ani nawet nie bardzo chciało się cokolwiek jeść. Na ostatnim podejściu musimy pokonywać śnieżne nasypy oraz ścianę o nachyleniu 45-50 stopni. Noga w nogę poruszaliśmy się miarowo i na szczyt udało nam się wdrapać bez szczególnych przygód. Chyba największe emocje są tuż przed szczytem, gdzie wiadomo już, że cel jest tak blisko i że wystarczy sił aby go osiągnąć. W tym momencie trudno nie pomyśleć o himalaistach i ich przeżyciach podczas wspinaczki na dużo wyższe szczyty.
Na górze wiało okrutnie i przenikająco-mroźnie, ale widoki takie jakich się od gór oczekuje. Człowiek czuje się jak ptak, wszystko co dookoła jest niżej, piękne, małe i w danej chwili niewiele ważne… Jeden z naszych kolegów wyjął Polskę flagę, która rozpięła się na wietrze, a my wzruszyliśmy się do łez. I jak to na porządnym szczycie szybko musieliśmy się z niego zwijać, by zdążyć do bazy przed załamaniem pogody… Szybko przemieszczaliśmy się w dół, aż do jęzora lodowca, gdzie musieliśmy rozważnie wybierać przejścia i kluczyć pomiędzy szczelinami (w dzień, kiedy z gór lecą głazy, bezpieczniej po lodowcu, który jest w dzień oświetlony i łatwiej omijać ). Do bazy dotarliśmy po 11h wędrówki, porządnie zmęczeni i szczęśliwi, i po raz pierwszy tu udało nam się szybko usnąć i dobrze przespać parę godzin. Następnego dnia zeszliśmy w deszczu do Stepancminda, skąd rozpoczęliśmy kulturowo-obyczajowe zwiedzanie i smakowanie Gruzji.
Galeria zdjęć